sobota, 2 listopada 2013

Bardzo smutny dzień Wszystkich Świętych.

Dziś wyjątkowo nie będzie o figurkach i nawet najpiękniejsza AR-ka nie była by w stanie przyćmić mojego bólu po stracie najukochańszego towarzysza, przyjaciółki i członka rodziny - Diany.


Zupełnie nie byłam na to przygotowana, a straciłam ją dosłownie w kilka godzin. Jeszcze ok 13-tej byłyśmy na spacerze w lesie. Diana zachowywała się normalnie, była wesoła, biegała, bawiła się. Po powrocie poszła spać a kiedy się obudziła, mama wypuściła ją na podwórko. Długo nie chciała wrócić do domu ( a zdarzało się, że udawała głuchą jak nie chciała wracać) więc poszłam po nią. Leżała i nie chciała się podnieść. W końcu udało mi się namówić ją do powrotu, ale ponieważ to nie było normalne zachowanie, szybko wsiadłam do samochodu i zawiozłam ją do kliniki całodobowej. Musiałam z niej skorzystać ponieważ niestety naszego lekarza nie było na miejscu, wyjechał na groby. Dlaczego moje zwierzaki zawsze chorują w niedziele albo święta?
W lecznicy byłyśmy ok 19-tej gdzie od razu przystąpiono do diagnostyki. Zrobiono USG, pobrano krew. Tylko nie mogę zrozumieć jak to jest, że w klinice całodobowej, która przecież często przyjmuje nagłe wypadki, wyniki badania krwi nie są na cito, tylko dopiero na drugi dzień? W naszej wiejskiej lecznicy wyniki byłyby od razu.
Dianusia dostała kroplówkę i antybiotyk, ale jej stan zaczął się gwałtownie pogarszać. Miała silne bóle brzucha dlatego podano jej też leki przeciwbólowe i rozkurczające.
Niestety, nie reagowała zupełnie na leczenie i ok. godziny 23-ej jej serduszko przestało bić.
Badania wykazały, że była to taka psia SEPSA.
Tak bardzo nie mogę się z tym pogodzić, nie wyobrażam sobie domu bez niej...
Miałam w życiu kilka psów, wspaniałych psów, ale taki jak Diana trafia się chyba tylko raz w życiu. Nazywałyśmy ją Kosmitką, taka była niesamowita.
Kiedy ją kupowałam, w maju 2004 roku, weszłam do kojca, w którym było sześć szczeniąt i właściwie to ona sobie mnie wybrała. Od razu przybiegła w podskokach, wpakowała mi się na kolana, polizała po twarzy i dała do zrozumienia - jesteś moja, jadę z tobą.

Dianka była psem dla moich rodziców, którzy stracili poprzednią suczkę i początkowo mieszkała tylko z nimi. Z opowiadań wiem, że nawet pierwszego dnia w ogóle nie płakała za swoją mamą. Nigdy też nic nie zniszczyła. Jej wszystkie zabawki, od piłeczek, po gumowe do pluszowych, do dziś leżą w koszyczku w jej pokoju. Żadna nie jest nawet nadpruta.
Inną niezwykłą rzeczą było to, że w ciągu dnia wcale nie spała. Calutki dzień była w ruchu i broiła na potęgę. O 19-tej padała i spała do rana, a potem od początku. Była wtedy niezłym diablątkiem.
Kiedy zamieszkaliśmy już wszyscy razem, a zwłaszcza po śmierci taty, bardzo się z Dianusią zaprzyjaźniłyśmy. Wprawdzie ja mam swoją sunię, 14 letnią już Norkę (dziewczyny się nie tolerowały więc nie mogły się spotykać) ale Diana była dla mnie bardziej jak siostra niż pies. To wokół niej toczyło się nasze życie. Zostałyśmy z mamą same, bez naszych facetów, ja nie mam dzieci, więc to ona była taką naszą codzienną radością. Kto mi teraz będzie machał uszkiem jak wyjeżdżam do pracy? Kto będzie witać  gumowym ulubionym jeżykiem, kiedy z niej wracam? Kto będzie pilnował, czy pamiętam, żeby naszykować dla niej biszkopciki jak szykuję kawę i ciasto dla nas? Nie mogę powstrzymać łez.
To zdjęcie z naszego przedostatniego spaceru z czwartku.

Dianusiu, śpij spokojnie. Będzie mi Ciebie bardzo brakowało. [*]